Skąd się więc wzięło pytanie tytułowe i czy ma ono sens? Otóż wzięło się ono u autora zaraz po pogrzebie wielce zasłużonego mieszkańca Majdanu Starego -Tadeusza ADAMKA, pochowanego niedawno, 9 lutego. Byłem świadkiem, jak starsi znajomi zapytali Jurka Rymarza, głównego organizatora i pomysłodawcę tego scenariusza, w naszym rejonie jeszcze niespotykanego - czy można u niego zamówić taką uroczystość pogrzebową dla siebie? A on intuicyjnie skwitował, że trzeba najpierw długo żyć, dużo pracować i zasłużyć się, tak jak Tadeusz, który w tym roku obchodził 60-lecie swojej pracy artystycznej. Trzeba żyć na miarę pogrzebu. Tak, On żył na skalę swojego pogrzebu. On został przez społeczność miejscową, jak również prawie całego powiatu doceniony i polubiony. Był od 16 roku życia bez rodziców, od 18 roku już z własną rodziną, niby samotnie, ale zawsze z ludźmi i wśród ludzi, nie zapominając przy tym o rodzinie, którą pokochał bez reszty. Polubił też poświęcanie się w straży pożarnej, polubił zabawianie innych na miejscowej scenie w remizie i szkole jako niezapomniany Mikołaj. Był duszą towarzystwa, sypał kawałami, tryskał humorem, a przy tym jeszcze śpiewał i parodiował sołtysa Kierdziołka. To nie wszystko. Wraz z kilkoma kolegami w 1989 r. założył, słynny obecnie, Chór Męski Klucz i śpiewał w nim basem prawie do końca życia, nawet wtedy, gdy pamięć zawodziła w domu, to na scenie, na występie odzyskiwał ją w nagrodę. A sam pogrzeb i to jaki, to drugi wątek felietonu. Temu pogrzebowi towarzyszył niezwykły ceremoniał, a niezwykłością tą były, moim zdaniem spontaniczne, z serca kolegów, oryginalne wstawki świeckie, doskonale dopracowane i wkomponowane w całą liturgię pogrzebową, którą prowadził ks. dziekan dekanatu Biłgoraj - Południe i miejscowy ks. proboszcz. Uroczystość prawie cała w kościele, z wyboru, żeby długo nie marznąć na cmentarzu przy kapryśnej pogodzie i żeby dać możliwość wysłuchania w kościele prawie całego pożegnania, w skupieniu, bardzo licznie zgromadzonym uczestnikom, wypełniającym cały kościół. Najpierw były śpiewy Jego kolegów z Chóru. A śpiewali standardy ze swego repertuaru, tak jakby zapomnieli o kościelnych. Był też podniosły i nastrojowy występ ojca z córką z pieśnią "Łzy Matki" i były piękne słowa, najpierw ks. proboszcza, a potem prezesa Chóru. Były one o Nim, nie abstrakcyjne, nie filozoficzne z książki, ale proste, spokojne, wzruszające, bo prawdziwe i zrozumiałe dla każdego. Ostatni pożegnał strażak, prezes miejscowej straży, w mundurze, tak jakby odprowadzał swego Kolegę, też strażaka, na kolejną wartę. A później ostatnia droga, wycie syren, cmentarz, modlitwy, pożegnalny dźwięk trąbki i jakże wzruszające przemówienie syna zmarłego. Głosem spokojnym, wyważonym podziękował z pamięci wszystkim za udział i zaprosił najbliższych na herbatę. I to wszystko było bez zająknięcia, płynnie, na wzór ojca. I to był ostatni akcent tej ziemskiej odysei Tadeusza. Tłum powoli rozchodził się. Autor odetchnął. Napięcie znikało...